SPŁYW KAJAKOWY NYSĄ KŁODZKĄ

dzień trzeci

 

   

 

 

Zupełnie nie wiem dlaczego obudziłam się z okropnym bólem glowy... Ale trudno - trzeba się spieszyć, płyniemy od Barda do Topoli a gonią nas burze, musimy się sprężać.
     

 
Dopływamy do zapory, która okazuje się nie lada wyzwaniem - wysokie kamieniste brzegi, a sama zapora okazuje się gumowa, co osobiście sprawdził Rufin.
 

 

Pomagając sobie wzajemnie wywlekliśmy się na kamienisty brzeg, gdzie nagle wszyscy zaczęli przebierać nogami jakby trepaka tańczyli!!! Okazało się, że całe te wielometrowe  usypisko zamieszkałe jest przez mrówki - dzisiątki wejść do mrowisk, jedno przy drugim, a my im się tam władowalismy  z kajakami rujnując domostwa - natychmiast wyroiły się tysiące mrówek wojowników i zaczęły nas przeganiać, tak pieruńsko gryząc po nogach, że uciekaliśmy w popłochu - jak pływam nie widziałam tak szybkiej i sprawnej przenoski!!! :)

 
 

Drapiąc się po nogach płyniemy dalej - przed sobą mamy niebieskie niebo, ale co się odwrócimy, to nam wiosła same zaczynają szybciej chodzić - gonią nas groźnie wyglądające granatowo-szare chmury. Boimy się robić przerw na odpoczynek i zapieprzamy jak motorki. Musze przyznać, że spływ jest trochę postawiony na głowie - w pierwszy dzień, gdy jesteśmy pełni sił i ochoty mamy króciutki etap, a w ostatni, po dwóch prawie nieprzespanych nocach, wspinaczce górskiej mamy do przepłynięcia prawie 20 km.....

 

   
   
   

   
   
   
     
 

I nagle jedna nasza osada postanowiła dostarczyć nam atrakcji przedzawałowych. Owszem był to nieprzyjemny zakręt - trzeba było ostro wykręcić przed drzewem rosnącym prawie w nurcie. Usłyszałam za sobą trzask lamanych gałęzi i przeraźliwy krzyk Jagódki. Zniknęli. I sie nie pojawiają.... Czas płynie - zaczynamy ostro wiosłować pod prąd, w tym momencie spod drzewa na powierzchnie jak korek wyskakuje kajak dnem do góry, z uczepioną rufy załogantką. A z boku spomiędzy gałęzi wyłania się Wojtuś... uffff, żyją.... Ale wyglądało to dość dramatycznie. Z pomocą kolegów odwrócili kajak, wylali wodę i kompletnie przemoczeni popłynęli dalej. Straty policzą na postoju.

 
     
 

 
 

 
   
   
   
   
     
 

No i dopływamy do Topoli. Z jednej strony zadowoleni, że zdążyliśmy przed burzą, z drugiej rozczarowni - to już koniec?

 
     
   
   
 

 
     
 

No niestety, jak zwykle to co przyjemne szybko się kończy. Było fajnie, było super i znowu trzeba czekać rok.... Tym razem płynęłam w nietypowym składzie - z moją synową Lidzią stanowiłyśmy jedną załogę, a młodszy syn Janek był drugą osadą Hordyniaków. Płynęło mi się świetnie (mam nadzieję że Lidce też), jakkolwiek robienie zdjęć z tylnego siedzenia jest kłopotliwe - 1/3 zdjęć ma na środku kadru pióro wiosła i do niczego się nie nadaje.....

W imieniu swoim i reszty załóg składam organizatorom serdeczne podziękowania, bo jak zwykle BYŁO SUPER!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

 

Pływała i zdjęcia robiła: Ewa Hordyniak